Po użyciu ośmiu samolotów, dwóch Toyot, dwóch statków i helikoptera, w grupie Ziemek, Grzesiek i Marek przebyliśmy tam i z powrotem 40 000 km. Odwiedziliśmy kilkanaście browarów, plantację chmielu i jedną winnicę. Spróbowaliśmy, jak smakują kiwi, które dojrzewały w swojej ojczyźnie. Wpadliśmy na festiwal Marchfest w Nelson, stolicy nowozelandzkiego chmielarstwa, żeby m.in. na własne oczy zobaczyć, że na antypodach piją… Grodziskie. W małym brewpubie Crafty Trout Brewing Co. w Taupo w środkowej Nowej Zelandii przeżyliśmy ekstremalne emocje, kiedy natknęliśmy się na przypiętą do ściany podkładkę do piw PINTY. Okazało się później, że para polskich beer geeków była tam przed nami. Niewiele jednak brakowało, żeby te piękne doznania i dokonania zamieniły się w koszmar powrotu na tarczy.
Jamie, pilot śmigłowca, a po godzinach również piwowar domowy, wyniósł naszą ekipę jakieś 3000 m nad poziom morza na szczyt lodowca Fox Glacier w sąsiedztwie Góry Tasmana, drugiego pod względem wysokości szczytu Nowej Zelandii. Każdego roku spada tam około 30 metrów śniegu, który później jest ubijany w niebieski lód o głębokości setek metrów. Ziemek jeszcze w Polsce postanowił, że zabierze trochę tego śniegu, żeby dodać go do takAHaka. Metafizyka w czystej postaci. Jak postanowił, tak zrobił. Nabrał śniegu w butelkę, zabezpieczył, włożył do lodówki w hotelu, a wyjeżdżając… zapomniał zabrać.